Wśród innych dzieł Józefa Rostafińskiego znaleźć można w naszej Bibliotece Narodowej, oznaczony sygnaturą 34674, cieniutki zeszycik zawierający szkic poświęcony rosolisom, oprawiony osobno wraz z dołączonymi kilkoma kartkami odręcznie poczynionych, przez jakiegoś uważnego i nader dociekliwego czytelnika, notatek. Opowieść o rosolisach wyjęta jest spośród innych, jej podobnych szkiców i opowiadań zebranych w tomie „Ze świata przyrody„. Niżej przytaczam tekst eseju wraz z kilkoma słowami komentarza.
Rosolisy
W inwentarzach dawnych dworów szlacheckich z XVI wieku, czego bardzo mało, to sprzętów, tak dalece, że trudno wyjść z podziwienia, jak przodkowie nasi umieli się obywać bez mnóstwa gratów, na które my dziś, tworząc dom, bezpotrzebnie wyrzucamy pieniądze. Czego jednak wówczas nie brakło, to puzdra do flaszek ze śrubowanemi korkami, w których przechowywano gdańskie czy inne obce wódki. Wprawdzie w domowej apteczce moc była rozmaitych swojskich nalewek, ale cudzoziemcy umieli przyprawiać kordyały, których najzawołańsza gospodyni naśladować nie umiała, a za które kazali sobie grubo płacić. Do takich należały zrazu rosolisy.
Wyraz zachował się do dziś dnia, w niektórych okolicach kraju, ale stracił dawne znaczenie i tem samem przestał być zrozumiały, tak dalece, że dziś trudno już zrozumieć, czem się rosolisy różnią od likierów. Biegli utrzymują, że to są wódki, podobnie słodkie jak likiery, ale mocne, które tylko mężczyźni pijać mogą. Inaczej bywało niegdyś. Ale to niegdyś minęło już tak dawno i bezpowrotnie, minęło tak, prawie żadnych nie pozostawiając śladów, że trudno domyśleć się nawet z naszej literatury, czem były rosolisy. – Brzmi to podobnie jak rosół i lisy; Linde w swoim słowniku pomieszcza wyraz pod rosołem, ale zdrowy rozsądek sprzeciwia się temu wywodowi i myśl wzdryga się na nalewkę z lisa, chociaż wiemy, że w XVI wieku rzeczywiście destylowano wódki na rozmaitych zwierzętach, że pędzono je wkładając do alembiku n. p. młode króliki, żabki i t. p.
W rzeczywistości rosolisy były pierwiastkowo, może już w XV wieku, wódkami pochodzącemi z rośliny, której średniowieczna nazwa przeszła na otrzymywaną z niej nalewkę. Roślina ta dziś rozgłośna w nauce, z powodu zjawiska żywienia się maleńkiemi zwierzętami, które chwyta; jest bardzo pospolita wszędzie w Europie, zarówno na równinach, jak w górach, a nosi dziś, według nomenklatury Linnego, nazwę z greckiego wziętą: Drosera.
Roślinka ta jest i u nas bardzo pospolita na podmokłych, torfowych łąkach, gdzie tkwi wśród zielonego mchu i odbija od tego tła dość żywą rumianością.- Łodyżki jej prawie wcale nie widać, tak jest krótką i wszystkie liście zdają się wychodzić z jednego środkowego punktu. Liście te mają dość długie ogonki, przechodzące w lekko wydrążone okrągławe blaszki, „na kształt łyżeczek” – jak mówi trafnie Syreński w końcu XVI wieku* – „których używamy do wychędożenia uszu.” Ta zielona blaszka liścia jest gruczołkowata, na górnej swej powierzchni, pokrywa ją bowiem do dwustu włosków. Każdy przyrośnięty cienką nóżką do powierzchni, przechodzi w wierzchołku w guzowatą nabrzmiałość, która jest gruczołem, – gruczołem, bo wydziela krople rumianego, przeźroczystego płynu. Płyn ten jest gęsty, śluzowaty i daje się wyciągać w długie nitki. Włoski stojące w środku liścia, mają nóżkę krótką, zieloną i są prosto w górę wzniesione, stojące na kraju, mają stopkę dłuższą, czerwoną i na dół przegiętą. Włoski zaś rozmieszczone między środkowemi a nadbrzeżnemi, mają długość i nachylenie nóżek pośrednie, a i barwa ich staje się tem czerwieńsza, im bliżej kraju blaszki stoją.
Cały więc liść zielony kryje się pod kosmatością owych, pokrywających go gruczołów, których śluzowate główki, świetnie na słońcu błyszczą. Opowiada to w ten sposób mistrz Szymon: „w tych” gruczołach, „zawsze się wilgotność znayduie wodnista: nigdy, by nagoręcej słońce grzało, nie wysychaiąca, y owszem im barziey swymi promieniami przypala, tym więcej rosy albo wody w sobie maią. Tak, że się przystoynie y słusznie dziwować, abo radniey gadać możemy, ieśli tę wilgotność abo wodę z ciepłoty słoneczney, czy z przyrodzenia swego miewa, sprzeciwiającą się słoneczney gorącości. Gdyż samo ziele wszytko, iako się niżey powie, iest pryszczącej mocy.”
W tym naiwnym opisie, znajdujemy zapatrywanie się całego średniowiecznego świata na tę roślinę. Przyłożona na ciało jątrzy je i tworzy pryszcze, ma więc wewnętrzny ogień. Zapewne nie co innego tylko ta rosa gruczołkowatych włosków, na słońcu zwiększająca się, jest tego przyczyną. Rosa to więc ognista, słoneczna. Ztąd i średniowieczna nazwa rośliny: rosa słoneczna – Ros solis.
Nazwa ta przetłumaczona w całości lub pierwszej połowie na wszystkie europejskie języki, stworzyła i nasze nazwy: rośnik, rosiczka, rosieniec, które przytacza Syreński i które przeszły do ludu, wypierając pierwotne jego miano.
Roślina, na której zbiera się słoneczna rosa, musiała być uważaną za dzielny środek leczniczy. Tak też było rzeczywiście i to w takim stopniu, jak nieledwo z żadną inną na świecie. Niema w tem powiedzeniu żadnej przesady. Wszystko daje się nią leczyć.
Joachim Liebhardt, znany powszechniej pod nazwą Camerarius, – znamienity lekarz połowy XVI wieku, przede wszystkiem zalecał rośnik na suchoty, to też i nasz Syreński zowie go: „pewnym, a znamienitym lekarstwem” na tę niemoc. My to samo powtórzyć możemy dziś z małym dodatkiem, że jest pewnym, a znamienitym środkiem do rychlejszego dostania się na tamten świat w suchotach. Bo już w zeszłym wieku Olaf Barich przekonał się, że owcom, które go wypadkiem zjadły, sprowadza silny kaszel.
W epoce renesansu jednak, z małemi wyjątkami, opierano się w stosowaniu leków, nie na doświadczeniu, a na z góry powziętem mniemaniu. To też wszystko leczono tym słonecznym środkiem.
Kamień, morowe powietrze, rany, krwotok, ból zębów, szaleństwo, porażenie, miały ustępować pod wpływem słonecznej rosy.
Posilała ona mdłe serce w ludziach starych, odżywiała i otrzeźwiała „duchy ożywiające.” Arnold de Villanova tak był przekonany o jej wpływie na życie, że sam się dziwił, dlaczegoby ludzie, używający jej co dnia, umierali.
Jan Izaak Holland zebrał nadprzyrodzone nawet własności rośnika w długim traktacie, a niejednym i Syreński daje wiarę. – Pisze bowiem: „Truciznom y iadom przez usta zadanym, iest osobliwym ratunkiem, co się ztąd znaczy, iż gdyby tego ziela w szklanicę iadem namazaną, abo winem z trucizną zmięszanem napełnioną włożył, zaraz ią rozsadzi (sic). A gdzieby w naczyniu srebrnym, albo w miedzianym, w kamiennym, cynowym, abo w iakim innym, tedy ono wino tak będzie wrzało, iako przy naigwałtownieyszym ogniu, y tak z onego naczynia do namnieyszey krople wybieży” (sic).
Moc tego ziela była tak potężna, że samo noszenie przy sobie, dziwne sprowadzało skutki. – „Szatany w opętanych ucisza,” – pisze nasz zielnikarz – „nosząc go na szyi y pókiby go przy sobie mieli, poty od nich nie bywaią nagrawani… Gdzieby też kto był sczarowany, bądź na ciele, abo w swym rzemieśle, iako w piekarstwie, w piwa warzeniu, y w innych sprawach swych, tylko go przy sobie nosić, a wszelakie czary odpędzi od niego.”
Widać, że w owym czasie szatani i czarownicy nie byli tak srodzy, jak nieprzychylni ludzie, bo Syreński, wierzący wszystkim poprzednio podanym gusłom, już tego potwierdzić nie chce, co „piszą gusły i Zabobonów Mistrzowie, że ktoby to ziele nosił, a wpadł między nieprzyjaciół, to mu się nietylko nic nie stanie, ale owszem dozna od nich dowodów przyjaźni.”
Tak potężne było samo ziele, cóż dopiero wyciągnięta z niego przez przepędzanie esentia, – czyli jak mówi Syreński „istność”? A przecież umiano ją potęgować kilkakrotnie przez destylowanie raz otrzymanego płynu. Taka Quinta Essentia była szczytem sztuki alchemicznej, – a mistrz Szymon poświęca sposobowi otrzymania jej trzy bite strony folio druku w swym zielniku. Dowiadujemy się, że dodawano do niej złoto i perły, ale kto miał ten kordiał i pił go tyle, ile wchodzi w pół łupiny włoskiego orzecha, ten mógł kpić ze świata i ludzi, bo nietylko leczył wszystkie choroby. Moc i skutki tej istności takie: „że człowieka by nastarszego w takiey czerstwości ciała zachować może, iako we trzydzieści lat, y w tychże siłach. Tak, iź iako w Raiu ziemskim zawsze źyć może.” Temu jednak przytoczeniu już Syreński nie wierzy, „ale ia mówię, że nie jest prawdziwego uczyciela, to innym obiecować y upewniać, czego sam sobie uczynić, ani skutkiem pokazać może. Ci to są, którzy tylko chlubę próżną umiejętności sobie u innych iednaią i czynią, a głupie y ledaczemu wierzące, do szkody, oszukaniem swem, przywodzą. Niech im wierzy kto chce, ia nie, ażby skutkiem to pokazali, co piszą.”
Nie wierzył profesor Akademii i słynny w całem mieście lekarz, ale że mundus vult decipi przeto Quinta essentia znajdowała zapewne niepomierny pokup, jeśli tylko kto za dekokt słońca, złota i pereł miał czem płacić. A kto nie miał, obywał się bez złota i pereł, ale już bez rosy słonecznej obchodzić się nie chciał. Dla uboższych więc mas, pragnących także żyć, jak w raju ziemskim, – pędzono nie quintam essentiam z kosztownemi dodatkami, ale prostą wódeczkę na ros solis i zwano ją rossolis. Był to płyn pięknie szkarłatny, mający smak o tyle różny od gorzałki, o ile dodano mu cukru, czy korzennych przypraw.
Zapewne z początku wytwarzano go tylko w aptekach, ściśle przestrzegając przepisu i używania zasadniczej treści, t. j. rośnika. Z czasem, ponieważ rzecz była zyskowna, rzucono się do produkcyi tej fabrycznie. Dla wielu „ros solis”, jako nazwa rośliny, była nieznaną; ale znano za to wybornie inną nazwę podobnego brzmienia, t. j. „rosa”, a że róża chętnie w słońcu się kąpie, więc z rossolis utworzono rosa solis, i zamiast rośnika brano za główną składową część wódki różaną wodę. Trzeba jadnak było zachować rzecz najbardziej wpadającą w oko, t. j. barwę, której różana woda nie dawała, używano więc teraz w tym celu to świeżo z Ameryki sprowadzanej koszenili, to znów tańszego płynu z jagód alkermesu.
Najsłynniejsze rosa solis wyrabiano w Turynie i używano jako głównej składowej części dla smaku i woni, szarej ambry, o której rybiem pochodzeniu z olbrotnika (Pottfisch) jeszcze nic nie wiedziano, którą zbierano pływającą na powierzchni morza, i dla tego za cudowną w skutkach uważano.
Taka to rosa solis przychodziła do nas w XVI wieku. Może bardzo wcześnie ze względu, że za czasów Bony Kraków zaludniał się włoskimi kupcami, którzy sprowadzali w znacznej ilości rozmaite towary swej ojczyzny. Można to z wielkiem prawdopodobieństwem przypuszczać, ale pierwszy ślad tego importu jest w naszej literaturze bardzo późny. Krzysztof Falibogowski w „Dyskursie o marnotrawstwie i zbytku Korony polskiej”, wydanym w Krakowie 1603 r., narzekając na różne niepotrzebne wydatki, mówi: „Za kwartę gorzałeczki ociec po dwa grosze płacił a pan młody Rosam solis po dwa czerwone złote.” Dobrze zdzierali nas cudzoziemcy, bo z pewnością we Włoszech wódka była dziesięćkroć tańsza. Ale że pieniędzy na zbytki było dość, a podniebieniu dobrze dogadzano, więc musiała być w powszechnem użyciu. Może po wsiach roznosili ją wędrowni Szkoci, którzy w owych czasach zastępowali owych niedawno jeszcze kręcących się u nas z pudłem na plecach „Węgrów” czyli Słowaków.
Z czasem zaczęto ją wyrabiać i na północy, a jeśli nie było alkermesu do nadania płynowi czerwonej barwy, to szkarłatne kwiaty polnego maku zastępowały go w zupełności. Wreszcie barwa stała się rzeczą podrzędną, rosa solis była jedną z mnóstwa wódek, wyrabianych po domach i trzymanych w apteczkach i już niekoniecznie czerwonych. Każdy starał się o przepis na „osobliwą” taką wódkę. Pewno niemało ich jest po owych sylva rerum, w których spisywano zarówno traktaty o szachach, jak rzecz o zwierzyńcu, obok cudownych zdarzeń, przepisy kuchenne. W literaturze zachował się jeden tylko taki przepis z XVII wieku w „O ekonomii ziemiańskiej” Jakóba Haura, który brzmi jak następuje:
Rosa solis osobliwa
Weź cynamonu łutów 4, kwiatu muszkatołowego 6, anyżu 8, kardamonu 4, kutebów 3, storaxu, gałganu, oboyga po 4, cytwaru 2, kwiatu rozmarynowego, lewandowego, szałwiowego, każdego po garści; gwoździków łutów 2, korzenia fiałkowego łutów 3, wszystko z gruba przetłukszy, namocz, naley gorzałki dobrey, któraby garcem nie trąciła, garcy dwa, niech mokną przez noc, dobrze przytkawszy naczynie; nazaiutrz przyley wina dobrego garniec, wley do alembika i przepalay wolnym ogniem, podłożywszy pod rurki na leyku, chustą nakryty cukier.
Taką kolej przechodziły rosolisy. Początkowo wódki szkarłatne przepędzano ze słoneczną rosa solis i wodę różaną za rzecz główną dawano, barwiąc ją alkermesem i doprawiając korzeniami, następnie zapomniano i o barwieniu, i rosolis stał się po prostu mocnym i korzennym likierem. Zapewne we wszystkich tych przemianach, mniej więcej tak samo skutkował na rozliczne choroby, podobnie jak wszystkie specyfiki, o których się dość naczytać można i w XIX wieku, biorąc pierwszy lepszy dział ogłoszeń w dziennikach. Zmieniła się forma wyzyskiwania, łatwowierność pozostała ta sama.
A rośnik? Lud używa go do dziś dnia do „ziela”, okurzając nim chore bydlę.
Zresztą stał się w naukowym świecie bodaj głośniejszym, niż był w wiekach średnich, bo się przekonano, że jego rosa słoneczna ma na celu łapanie owadów które trawi, należąc do grupy roślin owadożernych.
***
Rostafiński podaje, że znaleźć go można u Haura. Próżno jednak szukać podanej receptury w którymś z kilkunastu wydań wymienionej tam „Oekonomiki ziemiańskiej” (bo zapewne o nią chodzi, gdy J.R. przytacza tytuł „O ekonomii ziemiańskiej”).
Ów wnikliwy czytelnik, którego notatki oprawiono wspólnie ze szkicem o rosolisach, zdaje w nich sprawę z poczynionych przez siebie poszukiwań. Ostatecznie pisze: „Przypuszczam, iż Rostafiński przytoczył ów przepis z drugiej reki, a nie ze źródła, gdyż nawet tytuł samego dzieła wypisuje nieściśle.”
Inną już ręką, i ołówkiem miast pióra, skreślono pod tą uwagą krótką notę: „Przepis dokładnie ten sam, który podaje Rostafiński znalazłem w „Compendium medicum”.
Cześć,
Znalazłem ten sam tekst (niezależnie od Twojego) w Kurierze warszawskim z 1884 r. i także zamieściłem na swoim blogu. Według mnie Rostafiński co do Haura się nie mylił i ten przepis w „Ziemiańskiej Generalnej Oekonomice” w wersji z suplementem gdzieś jest. Ciekawy blog, odezwij się na maila. Pozdrawiam Czajkus